"JavaScriptSDK"

piątek, 31 stycznia 2014

Zapalenie pluc: Return

 
Tymon jest mistrzem świata. 

Właśnie pobił wszystkie swoje rekordy i, nie wychodząc z domu przez ponad tydzień, złapał zapalenie płuc. Przez dziurkę od klucza chyba.

I tak sobie myślę, że to zaczyna podchodzić pod syndrom sztokholmski.

Przetrzymuje mnie siłą w domu od dwóch miesięcy. Terroryzuje wszystkich dookoła. Urządza sceny, rzuca się na podłogę, wrzeszczy i płacze, tłucze mnie i Agnieszkę, próbuje sam sobie krzywdę zrobić, wali w drzwi wrzeszcząc: "Da dór! Da dór!". Młoda zaczyna płakać, jak tylko pojawi się w polu widzenia...

Z nerwów poszarzałam, skurczyłam się i znowu piję dwie kawy dziennie oraz zajadam słodycze zamiast jabłek i marchewek.

Każdy psycholog mi powie, ze mam prawo być wściekła i sfrustrowana oraz złościć się na Tymona.

Tymczasem ja tłumaczę sobie oraz sfrustrowanemu mężowi, który wraca po całym dniu pracy, że:

- drze się, bo go boli gardło (a gardło boli go, bo się drze)
- skacze po Tobie, bo się stęsknił (i dlatego, że nie pozwalam mu skakać po Agnieszce)
- urządza histerie, bo jest głęboko nieszczęśliwy (że nie może wybić okna, kopiąc w nie i waląc pięścią)
- to nie agresja, to nieumiejętność radzenia sobie ze stresem.

Shorty styczniowe

7 stycznia 2014 roku
"Obniżę jej łóżeczko. To ją trochę przyhamuje. Tak, żeby jeszcze przez chociaż dwa tygodnie nie wstawała..."

Jasne. Wstaje nadal. Stale stoi. 

Taka uparta.
16 stycznia 2014 roku

Jestem oszustką.

Bezczelnie podaję Tymonowi owsiankę nazywając ją jogurcikiem.
21 stycznia 2014 roku

Jepama! Jepama!" - popiskuje Tymon, czekając na bajkę, a gdy ta wreszcie się włacza, krzyczy radośnie - "Nie ma jepamów."

Gramatyka według dwulatka.

P.S. Sto lat, Synku!


22 stycznia 2014 roku

S: Tymonku, dlaczego bijesz Agusię? Agusia Ci dała ciasteczka, a Ty jej dokuczasz...
T: Nie ma ciasieciek juś.

Nie mam więcej pytań.

27 stycznia 2014 roku

"Ciepasiam! Ciepasiam" - wrzeszczy moje dziecko, wjeżdżając (specjalnie) mi w nogi krzesłem obrotowym.

Jak babcię kocham - ostatnie siedzisko na kółkach w naszym domu. Od tej pory tylko masywne, trudne do przestawienia fotele...


28 stycznia 2014 roku

Minęła 14, a Tymon jeszcze ani razu nie przewrócił/kopnął/ugryzł Agnieszki.

W zamian zastawił na mnie pułapkę z klocków i mam wielkiego siniaka na plecach. Przy okazji mogłam się przekonać, jak wytrzymałe jest łóżeczko Agnieszki. Nie połamało się pod ciężarem upadającej matki.

30 stycznia 2014 roku



O 6:30 Tymon zaczął marudzić.

- To nic - pomyślałam - przecież śpi z P.

O 7:00 zwlekłam się z łóżka, żeby przytulić Tymonka, bo nadal pojękiwał po swojemu. Okazało się, ze leży na podłodze, a nie z tatą w łóżku.

31 stycznia 2014 roku



Tymon znowu charczy, kaszle i jest podejrzanie rozpalony, a na dworze -12.

Chwała NFZ za wizyty domowe.

Kto mi posprząta w zamian za kawę? 
EDIT:
Drugie zapalenie płuc w ciągu niecałych dwóch miesięcy.

Zima, rrrrwa.















czwartek, 30 stycznia 2014

O bolesnych rozstaniach raz jeszcze

Dawno, dawno temu, gdy dzieci nie miałam jeszcze nawet w planach i mieszkałam z rodzicami zdarzało mi się czytać reportaże o zrozpaczonych matkach, którym mąż - zazwyczaj cudzoziemiec - wykradł dziecko. Załamywałam wtedy ręce, współczułam nieszczęsnej kobiecie, a jedyną krytyczną myślą (szybko zresztą tłumioną) było pytanie: "Po co się wiązała z Turkiem/Arabem/Murzynem".

Do głowy by mi wtedy nie przyszło, żeby zagłębiać się w sytuację i spróbować się postawić na miejscu "porywacza". "Dziecko powinno być z matką!" warczałam w duchu. W końcu je urodziła, własną piersią wykarmiła, nikt go tak jak ona nie kocha. Co w ogóle facet może wiedzieć o dzieciach?

Później jednak wyprowadziłam się z domu, zmieniłam środowisko i zaczęłam odkrywać, że choć "mama to nie jest to samo, co tato", ojcowie wcale nie są rodzicami drugiej kategorii.

Okazało się, że dziećmi potrafią się zajmować na równi ze swoimi partnerkami. Że mają z nimi niesamowitą więź. I najważniejsze: że serca im pękają, gdy po rozstaniu zostają sprowadzeni do roli bankomatu, a kontakt z dziećmi mają dwa razy w miesiącu. Jeśli w ogóle, bo w przypadku, który obserwowałam "na żywo", matka obrała za punkt honoru uniemożliwienie ojcu choćby zobaczenia maluchów.

Dzieci wiecznie były chore (czego nie potwierdzał znany przecież ojcu pediatra), albo "nie chciały się spotkać". Telefon tonął w akwarium, bo "mały się nim bawił i upuścił". Na maile odpowiedź przychodziła po tygodniu, miesiącu, a jeśli temat był niewygodny - wcale.

Kiedy wreszcie, po miesiącach uników, pozwoliła przekazać (w drzwiach, przez próg) prezenty gwiazdkowe mały wrzasnął: "Widzisz! Tata wcale mnie nie zostawił!", co dało jej pretekst do ponownego odseparowania go, bo "buntujesz dzieci przeciw mnie!".

Jednocześnie do sądu trafiały pisma szkalujące walczącego o prawo do wychowywania dzieci ojca. Żądania odebrania mu praw rodzicielskich jako alkoholikowi i damskiemu bokserowi, wnioski o przeprowadzenie badań psychiatrycznych... Wszystkie kończące się werdyktem na korzyść ojca, co jednak nie przeszkadzało z urzędu ograniczyć mu praw rodzicielskich, a maluchy zostawić przy matce, bo to z nią mieszkały przez trzy lata, które upłynęły od rozstania do orzeczenia rozwodu.

Łatwo mi stanąć po stronie ojca, który przez dwa lata próbował odzyskać córkę, najpierw legalnie - angażując kuratora sądowego i policję - a gdy to zawiodło, w akcie desperacji zaczął działać na własną rękę. Zwłaszcza, kiedy widzę roześmianą buzię dziewczynki na najnowszych zdjęciach.

Jednocześnie mam świadomość, że dwoje znanych mi dzieci mimo autentycznej radości ze spotkania z ojcem, po trzech dniach zaczynało tęsknić za matką i popłakiwać po kątach. Do tego nikt tak naprawdę nie ma pewności, czy w tej rodzinie rzeczywiście panowała przemoc. Problem z kłamstwem jest taki, że gdy raz Cię na nim przyłapią, później nie wierzą Ci nawet, gdy mówisz prawdę. Mama Crystal wykopała pod sobą głęboki dołek...

I ostatecznie: sama jestem matką. Nie wyobrażam sobie nawet, co by się ze mną działo, gdyby ktoś próbował odseparować mnie od moich dzieci. Nie sądzę, by wyrok jakiegokolwiek sądu miał dla mnie w takiej sytuacji znaczenie i by istniała granica, której bym nie przekroczyła, by być przy nich.

A Wy?

środa, 29 stycznia 2014

Zdrowe żywienie według Tymona


Przez ostatni miesiąc jedynymi akceptowanymi przez moje dziecko produktami spożywczymi były mandarynki, białe pieczywo, dżem truskawkowy, kiełbasa krakowska i jogurty. Dwa razy udało mi się go przekonać, że owsianka jest jogurtem. Za trzecim razem spojrzał na mnie z wyrzutem i poinformował:

- Nie ogucik. To opciaka. Nie ciem.

I nie zjadł. Zamiast tego rzucił łyżkę na podłogę, pewnie po to, żeby podkreślić swoje zdecydowanie w temacie oszukanego jogurtu.

Podobna reakcja była na ziemniaki, marchewkę, buraczki (ciężko schodzą z wykładziny, jeśli dziecko zdąży je w nią wdeptać), kalafiora, kaszę jaglaną, łososia, jajko i jabłka. Nie walczyłam, bo i po co. Je? Je. Trochę mnie co prawda martwił brak warzyw i ryb w jego diecie, ale po jednej próbie nakarmienia go, zakończonej moją rozciętą wargą (nie karmimy dziecka na kolanach) i jego potępieńczym wyciem, odpuściłam.

W końcu kiedyś mu się znudzi ta uboga i jednostajna dieta.

Znudziła się.

Akurat wtedy, gdy nie mam szans wyjść do sklepu.

- Jabuko?
- Zjadłeś wszystkie jabłuszka (dwa były).
- Nie ma? Jabuko? Jabuko?
- Nie ma jabłek., Tymonku.
- Nie ma nic! (i histeria)

No tak, świat mu się skończył...

(ostatecznie dał się przekupić ryżem z jogurtem)


poniedziałek, 27 stycznia 2014

4/52

Ostatni tydzień niewiele różnił się od poprzednich pięciu (czyli od powrotu Tymona ze szpitala). 

Tymon kasłał i dokuczał Agnieszce. Ja uciekałam z domu chociaż na pół godziny dziennie, i, jeśli tylko pozwalała na to pogoda, zabierałam ofiarę braterskiej zazdrości ze sobą.

Dziś Tymo wyglądał już całkiem zdrowo, więc dla podbudowania napięcia urządził przed snem histerię, która przebiła wszystko, co zafundował nam od miesięcy. Razem wzięte. Przed chwilą, nie budząc się, powtórzył całość. Także ten. Mężu. Nigdzie nie wychodzisz, nigdzie nie wyjeżdżasz. Na noc w domu jesteś. I w ogóle.

A teraz już zdjęcia:

"Pożrę Twoją duszę!"

"Ty jeszcze nie wiesz..."

Taś-taś, tasielku

"Tasielek" to jednak fajna sprawa.

Na zewnątrz -8 i śnieg. Wczoraj wieczorem, przy temperaturze -9, łzy mi w oczach zamarzały.

Tymon woła: "Na pacier! Da dór!".

Normalnie moim obowiązkiem byłoby spełnić te niedorzeczne żądania. Bo odporność, bo świeże powietrze, bo dziecko potrzebuje ruchu (matka w sumie też), ale jest "tasielek", który mimo zapewnień pani Doktor, że "pięć dni i będzie zdrowy" ma się całkiem dobrze.

Mój ratunek.

"Nie możemy iść na spacerek, Tymonku. Jesteś jeszcze chory. Jak będziesz ładnie pił syropki, to niedługo wyzdrowiejesz i wtedy pójdziemy na dwór"

Za to widok z okna mamy piękny ;)



sobota, 25 stycznia 2014

Ręce opadają

Zazwyczaj Tymon i Agnieszka zasypiają w okolicach 22:00 albo nawet później.

Pewnie dlatego, że zazwyczaj w domu jest P. i trzeba za wszelką cenę odseparować od siebie rodziców, zmęczyć tak, by sen zmorzył ich podczas układania do snu potomstwa. Taki wspólny front w temacie ewentualnego kolejnego potomka.

Niepotrzebnie mówiłam, że jedyna skuteczna forma antykoncepcji to celibat - teraz czują się w obowiązku, by ów został zachowany.

Bo jak inaczej wyjaśnić, że dziś, gdy P. pojechał na wieczór kawalerski do swojego przyjaciela, dzieci położyły się spać o 21?

Co prawda dla wyrównania poziomu zmęczenia Tymon podwoił wysiłki w próbach uszkodzenia siostry, a Agnieszce skończyły się cierpliwość oraz odwaga i na sam widok zbliżającego się Tymona zaczęła nerwowo pokrzykiwać, a później rozdzierająco płakać, ale serio... 21:00? Godzina czytania więcej!

Tu warto nadmienić, że zmarnowałam ją, przeglądając na forach porady odnośnie skutecznego radzenia sobie z agresją między rodzeństwem.

Tych, którzy w tym momencie uśmiechną się pod nosem, że ponoć już się pogodziłam z walką między dziećmi, informuję: przeszło mi, gdy z toalety przywołał mnie rozpaczliwy płacz Agnieszki. Wbiegam do pokoju, ona stoi w łóżeczku, a on okłada ją po głowie drewnianą grzechotką. Pierwszą moją myślą było zabrać mu tą grzechotkę i pokazać dlaczego nie wolno tak robić. Drugą, że jak tak zrobię, to następnym razem weźmie młotek. Trzecią, że gówniana ze mnie matka, bo w ogóle przyszły mi do głowy dwie pierwsze.

Obecnie powtarzam sobie jak mantrę: "To jest etap przejściowy, niedługo wszystko wróci do normy".

Goebbels powiedział, że kłamstwo powtórzone tysiąc razy staje się prawdą.
Inna sprawa, czy można mieć do niego zaufanie...

czwartek, 23 stycznia 2014

Nie traktuję moich dzieci równo


Nie poświęcam każdemu tyle samo czasu i uwagi.
Nie mają nawet równego dostępu do zabawek.

No bo jak?

Tymon, mimo wybijającego się ponad przeciętność intelektu (zwłaszcza ponad przeciętność niewyspanej matki), emocjonalnie i nawykowo jest typowym dwulatkiem, który właśnie odkrył znaczenie słowa "moje". "Moja" jest mama, lokomotywa, grzechotka i "kaapka dziemiki". "Mój" jest traktor, jogurt i tata. "Moje" są puzzle i klocki.

Tak więc mama i tata mają przytulać, rysować dla niego (ćwicz, matko, jeszcze będziesz sławna), układać puzzle i ogólnie poświęcać mnóstwo uwagi. Zabawki i jedzenie mają po prostu być. Nieruszane przez siostrę najlepiej. Bo jak nie, to w dziób. Owszem, zdarza się, że sam przynosi jej autka, karmi jabłuszkiem, czy wpycha do buzi smoczek, ale na ogół wygrywa instynkt posiadania.

Agnieszka natomiast poprzytula się trochę, posiedzi na kolanach, ale za moment już odpycha się ode mnie. Ciekawsza jednak jest pełna zabawek podłoga. Co prawda zabawki zaraz zacznie jej zabierać Tymon, ale jest ich tyle, że w końcu wyszpera taką, która ją usatysfakcjonuje, a jego nie zaciekawi. Ewentualnie w nim odezwie się dobry brat. No, ze dwa razy było tak, że musiałam wkroczyć, bo młodej damie zależało na tej konkretnej rzeczy i krzyczała, gdy Tymon próbował ją jej wyrwać.

Dobrym miejscem jest też fotelik do karmienia. Szalony wynalazek, tak w ogóle. Dajesz dziecku kawałek jabłuszka i masz 45 minut spokoju. I tak trzy, czasem cztery, razy dziennie. Marzenie.

W zamian wieczorem ląduje w moim łóżku i tam do rana ładuje baterie bliskością i ciepłem.

Tym sposobem w ciągu dnia większość mojej uwagi otrzymuje Tymon, natomiast noce należą do Agnieszki.

I to się sprawdza. Mimo zarzutów, że zaniedbuję (!?) Agnieszkę, a z Tymona robię tchórzliwego (!?) maminsynka, żadne z nich nie wygląda na nieszczęśliwe i potrafią się razem bawić (rzadko, ale jednak).

Owszem, staram się wzmacniać w Tymonie poczucie, że siostra to ktoś fajny, a nie zło konieczne. Gdy robi coś dla niej sam z siebie, mówię, że bardzo ładnie się bawią, próbuję też sposobu z prezentami "od Agusi". Tyle, że zdałam sobie sprawę z dwóch rzeczy.

Po pierwsze: nie znam rodzeństwa, które by nie rywalizowało i nie tłukło się. Zarówno jako dzieci, jak i później. Ja do tej pory potrafię ściąć się z siostrą, P. nadal kłóci się z bratem. Jesteśmy różnymi ludźmi. Mamy inne charaktery. Więzy krwi tego nie zniwelują, ani gdy masz dwa lata, ani gdy masz dwadzieścia. Mówi się, że dając dziecku rodzeństwo, dajesz mu przyjaciela na całe życie. Nieprawda. Dajesz mu kogoś, kto zawsze w jego życiu będzie. Tylko tyle i aż tyle.


Po drugie: przekupując Tymona prezentami "od Agusi", nie uczę go, że on jest fajna. Uczę go, że za pewne zachowania dostanie nagrodę. Kiedy ma ją już w rękach, powód do bycia miłym dla siostry znika. Najlepszego dowodu dostarczył on sam.

S: Tymonku, dlaczego bijesz Agusię? Agusia Ci dała ciasteczka, a Ty jej dokuczasz...
T: Nie ma ciasieciek juś.


Także pozostaje mi pilnować, łagodzić i próbować zachować jakąś równowagę między nimi.
Z pełną świadomością, że im dalej w las, tym więcej drzew.

wtorek, 21 stycznia 2014

Dobro Narodowe

Na drugie urodziny Tymona oraz imieniny Agnieszki zafundowałam dzieciakom wizytę u Pani Doktor.

One tak lubią jej gabinet, a ja tak lubię, gdy jej słowa koją mi duszę.

Lubię słyszeć, że nie mam się czym martwić.

Że dwulatek może zgrzytać zębami i wcale nie musi to oznaczać owsików. Że to mit, pochodzący z czasów, gdy Polskę opanowała "epidemia" glistnicy. I, że na szczęście to minęło, a dziecko może sobie zgrzytać i do siódmego roku życia. Tak bywa.

Że na kaszel Tymona wystarczy Pulneo i Hascosept. Nie jakieś tam sterydy, czy antybiotyki. Że pięć dni w domu i będzie zdrowy. Jest zima, dzieci częściej chorują, ale to nic poważnego. Już nie gryź poduszki w hamowanym płaczu, matko. Wszystko będzie dobrze.

Że ten guzek pod sutkiem Agnieszki, który od dwóch tygodni powoduje u mnie stany maniakalno-depresyjne, to tylko pozostałość po moich hormonach. Nie żaden rak. Nic wielkiego. Centymetr średnicy i brak innych objawów, takich jak ból, zaczerwienienie, czy obrzęk węzłów chłonnych, nie dają nawet podstaw by telepać się po endokrynologach i chirurgach.

Jest lepsza niż alkohol, czekolada i antydepresanty.
Powinni ją sklonować i umieścić w każdej przychodni.
Doktor Anna C. dobrem narodowym.


poniedziałek, 20 stycznia 2014

3/52

Parafrazując hasło reklamowe Mamby: "Wszyscy robią zdjęcia, robię i ja!"

Później postaram się dodać zdjęcia z pierwszego i drugiego tygodnia stycznia. Ot, żeby był porządek ;)

 Mały uciekinier

 Widzicie te wypieki? To nie z miłości. to stan podgorączkowy.
Znowu.

W dłoni puzzle, ale uciekła z kadru

(Prawie)dwa lata

Kilka godzin w kuchni. Trochę syczenia i warczenia. Dwukrotnie załamane ręce (Tymon cały od dżemu oraz Agnieszka z guzem wielkości śliwki węgierki). Pół godziny niecierpliwego wiercenia się na fotelu w oczekiwaniu na pukanie do drzwi.

I...

Prezenty!

Na pierwszy ogień dwa samochody - jeden większy od drugiego. Przy czym ten mniejszy z pilotem (już bez antenki ;)). Za to wieczorem, gdy goście już poszli odkrył rzucone na biurko puzzle. Godzina układania, rozwalania i znów układania. A na koniec dwa puzzle zabrane do łóżka zamiast przytulanki. Miłość przeogromna.

Ale zanim pokochał puzzle, musiał rozprawić się z tortem.

Były więc dwie świeczki, zdmuchiwane nieskończoną ilość razy. Najpierw dmuchaliśmy my. Tymon patrzył na nas ze stoickim spokojem, ignorując prośby i zachęty odnośnie pomyślenia życzenia. A kiedy już poddaliśmy się, zdmuchnęliśmy dwa płomyczki, a ja sięgnęłam po nóż, Tymo zmienił zdanie i zafundował nam pięciominutowy pokaz.

Tylko Agnieszka większość popołudnia była bez humoru i nie bardzo chciała się bawić z gośćmi.
Czyżby pierwsza zazdrość? ;)

 Tymonku, zaraz przyjdą goście i wyciągniemy tort...

 Pezienty!!!

Jeszcze jej nikt nie powiedział, że zaraz będzie impreza ;)

sobota, 18 stycznia 2014

Mamo! Pezient!

Już dojechały pierwsze prezenty.

Planowałam schować je, tak by doczekały urodzin Tymona.

Nic z tego.

Moje, zazwyczaj niechętne kurierom i listonoszom, dziecko wyczuło pismo nosem.
Jak nigdy wyleciał na korytarz, powiedział: "Dzień dobry" i wyrwał sympatycznej blondynce dwie paczki z rąk. Po czym uciekł. Żeby mu nie zabrała, chyba...
Kiedy ja podpisywałam potwierdzenie doręczenia, on próbował dobrać się do środka.

Jedyne co mi się udało, to zminimalizować ilość odkrytych prezentów, do jednej sztuki.
Reszta czeka do wtorku.
No, może bluzka od mojej mamy wypakuje się w niedzielę...

I jak zabrać? Jak schować?

Literki, prezent od mojego brata, wymyśliłam ja, biorąc pod uwagę uparte Tymonowe: "A to?" ze wskazywaniem na nadruki na koszulkach, napisy na tabliczkach informacyjnych itp.

Byłam przy tym na tyle precyzyjna, że podpowiedziałam nawet konkretny zestaw. ;)

Są drewniane, ślicznie wykonane i solidne, z magnesem, by można je było przyczepić do lodówki (albo do framugi, co od razu zrobił mój bardzo poważny i bardzo dorosły mąż). Nie za małe, nie za duże. W sam raz dla rączek dwulatka i dzioba półroczniaka. Piękności po prostu. Zdjęcia robione telefonem nie oddają nawet dziesiątej części ich uroku. Do tego jest ich dużo (58 sztuk), więc nie ma problemu z tworzeniem słówek. Jedyny minus, to brak polskich znaków, ale biorąc pod uwagę cenę i jakość wykonania - wybaczam.

Tymon od wczoraj lata z nimi po całym domu, a że włączył mu się silny instynkt posiadania, to już część pochował po kątach, żeby przypadkiem Agnieszka sobie nie przywłaszczyła jakiejś.

Wczoraj cudem jedną dorwała i schowała się z nią pod biurkiem. Po trzech minutach ciszy, Tymon połapał się, ze coś jest nie tak, odszukał siostrę i zabrał nawet tę ostatnią literkę.

Taki cwaniak.

czwartek, 16 stycznia 2014

Jak (nie) być jęczybułą?

Czasem staję obok siebie i słucham z niedowierzaniem własnego narzekania.

Jaka jestem zmęczona. Jak Tymon wrzeszczy pół dnia i wali głową w podłogę - dziś aż zdarł sobie skórę, bo mu nie pozwoliłam kopnąć Agnieszki. Ona z kolei pół dnia robi takie niezadowolone "mmmmmm, mhhmmmmm, mmmmmm", bo za wolno się przemieszcza, chce na ręce, nie chce żeby ja tulić lub boi się Tymona. Po prawdzie też bym się bała na jej miejscu. I jak mi uszy puchną, głowa boli i mam dość.

A to wcale nie jest tak.
To znaczy, jest. Ale nie tylko.

Leżeliśmy dziś z Tymonem na podłodze i rysowałam dla niego ryby czarną kredką, a on krzyczał radośnie "Jyba! Jyba!". I namalowałam mu słońce oraz chmurkę, a on oznajmił kolejno: "Sieci" i "Pada deś". A ja byłam taka dumna, bo nauczył się tego mimochodem, gdy patrzyliśmy przez okno, a ja mu tłumaczyłam dlaczego nie możemy wyjść. Dwa tygodnie temu. I zapamiętał.

Później tańczył ze mną i z Agnieszką do "Baby, please make a change" i śmiał się na całe gardło. Zjadł kanapkę z dżemem i owsiankę, która udawała jogurt. I pocałował mnie w policzek, zarzucił mi ręce na ramiona. "Ciem ciytulić".

Z kolei Agnieszka zawołała dziś "mammm". Może nieświadomie, a może w ramach próby kontaktu. Kto wie? Wstała jako półroczniak. Może mówić też zacznie ekspresowo. W sumie nawet bym chciała, bo niemożność ustalenia o co dziecku chodzi, gdy pokazuje sufit i żąda: "E-he! E-he!", jak to jeszcze czasami robi Tymon, bywa frustrująca.

Potem, przy karmieniu zajadle klepała mnie ręką po przedramieniu. Zawsze to robi, a mi zawsze chce się śmiać z tego wyraźnego dowodu na podobieństwo do nadpobudliwej matki.

Przecież każdego dnia co najmniej kilkakrotnie mam łzy wzruszenia w oczach.

Jak nie mieć?


Paćmistrz Ciumciełko

Pamięci beżowych bojówek.

Dawno, dawno temu, kiedy jeszcze miałam wielki brzuch i nikłe pojecie o tym co mnie czeka, jak już urodzę odbyłam konwersację o zaniedbaniu matek. Że taka matka, to czasem jak nieboskie stworzenie wygląda. Włosy w nieładzie, ciuchy wymięte, na plecach plama z jogurtu, a na twarzy resztki dżemu truskawkowego.

"Jak tak można?" - pytałam ja, moja rozmówczyni oraz dziennikarka z telewizji śniadaniowej. Chociaż ta ostatnia akurat w innym temacie. Dziwiłam się niezmiernie, bo przecież lekki makijaż nie zajmuje godziny, a czysta bluzka i spodnie to normalne rzeczy codziennie rano wyciągane z szafy. Dodatkowo ta chwila poświęcona podkreśleniu kobiecości poprawia humor, więc, naprawdę: JAK TAK MOŻNA?

Dziś, jako matka dwojga dzieci, zadaje zupełnie inne pytania.

Ale od początku.

Urodziłam z wielkim wrzaskiem Tymona, przystawiłam do piersi, a on załapał niemal natychmiast. Śliczny obrazek. Zdjęcia nadawałyby się na rozkładówkę czasopisma dla młodych matek. Gdyby nie plama z mleka na koszuli nocnej - wkładka laktacyjna przeciekła. Pierwszy, ale na pewno nie ostatni raz.

Przez pierwszy miesiąc zdarzało się to notorycznie. Na wkładki wydawałam więcej niż na pieluchy. Mleka miałam dużo i, w innych czasach, mogłabym dorabiać jako mamka. Jeśli jednak komuś się wydaje, że po miesiącu było już łatwiej, to grubo się myli.

Kiedy ustabilizowała się laktacja, Tymon zaczął się interesować wszystkim dookoła i często zdarzało się, ze nagle, w samym środku karmienia odwracał się, żeby sprawdzić, czy w mieszkaniu coś się zmieniło. A ja, stworzenie kompletnie nieprzystosowane, za każdym razem zapominałam, żeby położyć sobie w zasięgu ręki pieluchę tetrową.

Później było już tylko ciekawiej. Marchewki, jabłuszka, jogurty, buraczki. Wszystko to dziwnym trafem lądowało na mnie. Ja uparcie się przebierałam, wywalałam kolejne niedające się doprać ciuchy na śmietnik i klęłam pod nosem, wyczekując momentu, gdy moje dziecko przestanie jeść jak prosię.

Nie przestało.

Za pięć dni skończy dwa lata, a dziś zmusiło mnie do dwukrotnej zmiany ubioru oraz do dodatkowego mycia głowy. Z kolei Agnieszka jest na etapie odwracania się w środku karmienia (tym razem raczej pamiętam o tetrze).

I tak sobie myślę...

Czy te mamy, których blogi kuszą genialnymi zdjęciami czystych, ślicznie ubranych dzieci, też miewają jaglankę we włosach i cały dżem z kanapki na ukochanych spodniach? Czy też im czasami tusz do rzęs ze złości spływa, kiedy ukochane spodnie nadają się już tylko do mycia okien? Czy nie mają czasami ochoty chodzić po domu wiecznie w t-shircie i legginsach, bo w pamięci mają jagody, które się nie sprały i plamę z oleju?

I najważniejsze: czy ten festiwal upaćkania się kiedyś wreszcie skończy?





wtorek, 14 stycznia 2014

Tycasso

W Tymonie obudził się artysta. Wysłał mnie wczoraj rano do kuchni rozpaczliwym wrzaskiem: "Picie cie!", a gdy, naiwna, poleciałam, sięgnął długopis z biurka taty (wszedł na fotel, a z fotela na blat) i zabazgrał sobie nogi. Następnie przyleciał do kuchni i oznajmił radośnie: "Domek, mamo! Domek!".

Wyobraźnię to on ma...

Nie byłabym sobą, gdybym nie wykorzystała tego nagłego zainteresowania sztuką. Wyciągnęłam karton, kredki i rysujemy. Ja serduszka, kwiaty i domki, a Tymon domki, "badaty" i "tukoty". Przy okazji wyszedł na jaw mój brak kreatywnego patrzenia - ja widzę bazgroły, on na temat swoich obrazków opowiada mi całe historie. ;)

Żeby dodać dreszczyku emocji - Tymo szybko znudził się kredkami i zaczyna eksperymentować z formą oraz materiałami. Oczywiście wtedy, gdy nie patrzę.

Taki na przykład krem do rąk.
 
Zmieniam Agnieszce pieluchę, więc jestem tyłem do pokoju. Tymon szybko (i cicho, uwierzycie?) przestawia krzesełko wspina się do półki i... voila! Można malować kremem. Kiedy się odwracam, wyciśnięte jest już pół tubki, a Tymon metodycznie wciera białe esy-floresy głębiej, by dobrze nawilżyły wykładzinę.

Sztuka nowoczesna...

Ciekawe, która galeria to wystawi.

poniedziałek, 13 stycznia 2014

Doctor? Doctor Who?

Mojej dobie brakuje godzin.

Nie czytam, nie piszę (teraz piszę, ale tylko chwilkę), bo zjadł mnie "Doktor Who" (tak bardzo, że nawet z moją listą VIP-blogów nie jestem na bieżąco). Jedyne pocieszenie, to, że zostało mi do obejrzenia pięć odcinków ostatniego sezonu, oraz kilka(naście) odcinków specjalnych, a potem będę miała spokój do sierpnia.

Chociaż co to za spokój?
Pewnie szybko zacznę szukać czegoś, co ułatwi wyczekiwanie.Albo zacznę oglądać stare serie (trochę się tego zebrało od roku 1963, nawet nie licząc tych odcinków które zaginęły).

Bo "Doktor Who" rozwala mnie na łopatki.

Nie od razu. Pierwszą z nowych serii (rok 2005), z Christoperem Ecclestonem w roli głównej, oglądałam niemal na siłę. Aż do "Empty Child", które dało mi nadzieję, że w tym serialu jest coś oprócz masy potworków podobnych tym z Power Rangers. Mimo to, po obejrzeniu całego pierwszego sezonu, zrobiłam sobie przerwę, która z założenia miała być końcem mojej przygody z Doktorem.

Wróciłam po trzech miesiącach, kiedy P. praca zawaliła do tego stopnia, że całkowicie zawiesił wspólne oglądanie seriali, jednocześnie buntując się przeciwko nadrabianiu ich samotnie. Przeleciałam więc szybko listę "to nie" mojego męża i odpaliłam drugi sezon Doktora.* I trzeci, czwarty, piąty, szósty, i rzecz jasna odcinki specjalne, by wreszcie dotrzeć do siódmego.

W najgorętszym okresie obejrzałam dziewięć odcinków jednego dnia.


Było różnie - od odcinków, które miałam ochotę przewijać, po takie, które oglądałam po raz drugi. Niektóre zostawiały mnie ze łzami w oczach, inne powodowały wybuchy śmiechu, a pewien pocałunek, mimo swej delikatności, przyprawił mnie o szybsze bicie serca. Mnie! Matkę Dzieciom, Żonę Mężowi.

Było różnorodnie - od twardego science fiction, po niemal baśniowy klimat.  Od zakonu kotów, leczących wszystkie choroby świata, przez weneckie wampiry, po dziewczynkę, która czekała przed rozwaloną szopą, aż On po nią wróci.

Były postacie irytujące, urocze i silne. Nawet jedna cukierkowa. Brunetki, blondynka, dwie rude paskudy, jedna wojownicza Barbie (i to nie jest obelga), jeden cierpliwy mąż, jeden obrażalski ni to chłopak, ni to przyjaciel, piękna złodziejka-arystokratka i River. Genialna River z włosami, które się nie kończą.

Jednego zabrakło.
Nudy.


Sen? Czytanie? Rosyjski? Całujta mnie w nos. Ja mam inwazję Płaczących Aniołów, River znowu się pakuje, a Donna nie pamięta.** Co mnie obchodzi prawdziwe życie?


*David Tennaaaaant...
**Kolejność kompletnie pomieszana.

czwartek, 9 stycznia 2014

Śmierć jeździ bez pasów

Jestem panikarą i czarnowidzem.
Zawsze byłam.

Gdy rodzice wychodzili wieczorem do znajomych, bałam się, że nie wrócą.
Kiedy P. się spóźnia i nie dzwoni, zastanawiam się, czy jest bezpieczny i po prostu coś mu wypadło, czy jakaś banda opryszków spuszcza mu łomot gdzieś w ciemnej uliczce.
Gdy Tymon pierwszy raz podstawił sobie autko obok blatu w kuchni, niemal widziałam, jak samochód odjeżdża mu spod nóg, a on spada i łamie rękę.

A gdy widzę kolegę, który nie zapina pasów bezpieczeństwa, mam przed oczami, jak wylatuje przez przednią szybę.

To się zdarza.

Nie tylko pijanym kierowcom. Nie tylko piratom drogowym. Nie tylko tym, którzy łamią przepisy, nie zapinając. Zdarza się też kobietom w widocznej ciąży, policjantom, instruktorom, konwojentom. Wszystkim tym osobom, które, zgodnie z przepisami, nie muszą pasów zapinać.

Ja zapinałam nawet w dziewiątym miesiącu ciąży.

To kilka sekund, a w razie wypadku zwiększa szanse przeżycia o blisko 50 %.



poniedziałek, 6 stycznia 2014

Prawie jak bipolar

"Gdyby mu się pogorszyło, proszę włączyć inhalacje"

***

Gdzie jest granica, za którą sterydy na płuca są uzasadnionym wyborem? 

Czy wystarczy cała noc duszenia się? Czy muszą być dwie?
Czy to wtedy, gdy charczy?
A może, gdy oddychając wydaje taki dziwny, ściskający mi strachem żołądek, jęk?

Gdzie jest granica pomiędzy rozsądkiem, a paniką?
Czy to był najwyższy czas, czy mogłam dać mu szansę wyjść z tego bez inhalatora?

***

Miotam się pomiędzy depresją, a euforią.

Mój Syn znów wdycha sterydy. Kaszle i jest marudny. Ma rozpalone policzki i mokre od potu włosy. Śpi. Długo, dłużej niż zazwyczaj. W nocy budzę się i przychodzę do jego łózka, by czuć się bezpieczna. By słyszeć jak oddycha.

Moja Córka dzisiaj pierwszy raz wstała przy szczebelkach łóżeczka. Teraz łapie się wszystkiego, byłe być te kilkadziesiąt centymetrów wyżej. Śmieje się w głos, gdy Tymon próbuje ściągnąć jej rajstopki, a one rozciągają się do granic możliwości.
Dajcie mi już wiosnę...

piątek, 3 stycznia 2014

Tasielek

Nacieszyłam się zdrowym Tymonem całe trzy dni.

Wczoraj po południu zakaszlał po raz pierwszy, oznajmił "Tasielek" i pobiegł strząsać igły z choinki (6 stycznia, przyjdź, to będę miała pretekst, żeby ją wyrzucić). Zrobiłam sie czujna, ale postanowiłam nie histeryzować. Może się zakrztusił po prostu.

Taaa.

O północy zaczął kaszleć na dobre. Kiedy nie kaszlał, zastanawiałam się, czy oddycha. Z nerwów rozbolał mnie brzuch, ale trzymałam się postanowienia o niepoddawaniu się histerii i leżałam w swoim łóżku.
O trzeciej nie wytrzymałam - poleciałam do niego i, do czwartej, trzymałam przegub jego dłoni, pilnując, czy tętno nie spada.
O czwartej Agnieszka przebudziła się na karmienie, a ja odpłynęłam, czekając aż się naje.

Rano Tymon przestał kaszleć, ale dla pewności umówiłam go do pediatry. Dostał leki, a ja instrukcję, że gdyby się jednak pogorszyło, mam włączyć znowu inhalacje.
Wiem co robić, jestem spokojna.

A Tymon zachowuje się, jakby ostatniej nocy nie było.
Cwaniak.
Wykończy mnie kiedyś.

czwartek, 2 stycznia 2014

Jak matka Nowy Rok witała

Zaczęło się od klęcia w kuchni i pogróżek rozwodowych. Kto to widział, śledzie w cieście sobie wymyślić. Spróbowałby sam stanąć przy tej patelni. Całe ręce mam w plamkach po rozgranym oleju (a smażyłam w szlafroku z długim rękawem).

Następnie standardowe jęczenie, że nie mam się w co ubrać. Wymarzona sukienka, okay, dobra rozmiarowo, śliczna i nadająca się dla matki karmiącej (taaaaki dekolt). Tylko jeden minus - można pod nią założyć jedynie bieliznę, a u mnie takie bieganie zimą kończy sie problemami zdrowotnymi.

Potem już tylko lepiej.

Jednak nie szłam nago, dzieci miały dobre humory, śledzie zniknęły ze stołu jako pierwsze, takie były dobre, towarzystwo wyborne, tańce, hulanki, swawole.

I Tymon mi pierwszy raz miłość wyznał. Tuż przed północą.

Spać poszłam dopiero, gdy ziewałam co drugie słowo, a rano dzieci jak nigdy pozwoliły mi pospać do dziewiątej. Mała rzecz, a cieszy.

Zresztą, cały dzień był pełen takich małych rzeczy.

Kawa z ekspresu, genialna zapiekanka, "poranne" rozmowy, sympatyczny taksówkarz, trzygodzinna drzemka Tymona po powrocie do domu, "Doctor Who" (nadrabiam, dwa sezony za mną), jajecznica z szynką i cebulą... Jednak nic nie przebije Tymona i jego noworocznego tańca połamańca: